Ashka Travel Pictures. South Africa, Sud Africa, travel to south africa, podroz do rpa, republika poludnowej afryki, sud africa
travel to south africa, podroz do rpa, republika poludnowej afryki, sud africa
Witam i zapraszam w wirtualną podróż po Republice Południowej Afryki. Będzie to subiektywna opowieść o tym co zobaczyliśmy i co przeżyliśmy w trakcie 3 tygodni spędzonych w RPA. Postaram się przybliżyć Państwu ten kraj taki, jakim jest na dzień dzisiejszy oraz opisać naszą podróż w sposób który, mam nadzieję, pomoże Państwu zaplanować Waszą wyprawę. Zapraszam:)

"A World in One Country" to hasło reklamowe RPA i okazuje się, że jest w tym bardzo dużo prawdy. Spektakularna przyroda, wyjątkowo bogata szata roślinna, kilometry piaszczystego i klifowego wybrzeża, oblewanego przez turkusowe wody dwóch oceanów (ciepłego Indyjskiego i zimnego Atlantyckiego), majestatyczne góry, endemiczne gatunki zwierząt: nosorożce, słonie, lwy, wieloryby, pingwiny, delfiny..., kwieciste pustynie, spektakularne wodospady, busz, sawanna i winnice. RPA zaskakuje różnorodnością i kontrastami, będąc przy tym krajem jakże odmiennym od pozostałych państw Afryki, niepodobnym do Europy, jedynym w swoim rodzaju...


Informacje ogólne dotyczące wyprawy
Czas trwania: 23 dni (4 - 27 wrzesień 2009)
Długość trasy: 7310 km (142 godziny)
Itinerary: Rzym > Addis Abeba > Johannesburg > Pretoria > Lion Park > Panoramic Route > Mac-Mac Waterfalls > Pilgrim's-Rest > Lisbon Falls > Berlin Falls > The Pinnacle View > God's Window > Blyde River Canyon Nature Reserve > Drakensberg Escarpment: Three Rondavels > Phalaborwa > Kruger Park > rejs po Olifant River > Moholoholo > Kruger > Swaziland > Santa Lucia > Greater St. Lucia Wetland Park > Hluhluwe-Infolozi Park > Shakaland > Durban > Góry Smocze > Addo Elephant Park > Tsitsikamma National Park > Knysna > Garden Route > Jukani Wildlife Sanctuary > Przylądek Igielny > Hermanus > West Coast
National Park
> Kapsztad > Simon's Town > Przylądek Dobrej Nadziei > Kapsztad > Johannesburg > Addis Abeba > Rzym
Samochód: Nissan X-Trail z Budget. Przed wyjazdem dobrze sprawdziliśmy wszystkie opcje, X-Trail to najbardziej ekonomiczny z "poważnych" samochodów ale prawda jest taka, że RPA można spokojnie przejechać nawet Golfem, drogi są znakomite, nawet w parkach przeważnie jest asfalt:( Koszt wynajmu: 1230 E za trzy tygodnie (pick-up Johannesburg, drop-off Cape Town, bez limitu km) W pakiecie dostaliśmy extra "Letter of Authority" pozwalający na wjazd pojazdu na teren Swazilandu i Królestwa Lesotho.


Dzień pierwszy
Przylot do Johannesburga liniami Ethiopian via Addis Abeba, już mała rundka po mieście pozwala zorientować się, że (subiektywnie) to brzydkie i niebezpieczne miasto, dlatego decydujemy się tylko na krótką wizytę w Muzeum Apartheidu i ruszamy w dalszą drogę, bo przecież nie przyjechaliśmy tutaj oglądać miast, te mniej więcej wszędzie są takie same jak w przypadku JNN: brudne, śmierdzące i zatłoczone. A JNN dodatkowo jest miastem niebezpiecznym, o czym już wielu miało okazję się przekonać, na szczęście nie my. Dość, że nie odważyliśmy się podróżować z odblokowanymi drzwiami, szczególnie że droga w kierunku Pretorii wiedzie przez niebezpieczne, biedne, czarne dzielnice. Tak że informacje które podaje Lonely Planet o możliwych napadach i poczuciu niebezpieczeństwa, będąc tam wśród zdesperowanych, biednych ludzi o zmęczonych twarzach wydawały się nam bardzo prawdopodobne.

Nocleg - Shumba Valley Lodge , w okolicach Lion Parku. Cena: 620 Rand. Polecam, bardzo elegancko, czysto, miło ale stosunkowo drogo, w tym wypadku jednak nie mieliśmy innego wyboru (wcześniej, już o zmroku próbowaliśmy w kilku innych miejscach ale wszędzie całowaliśmy klamkę, na przykład w Campie w Lion Parku oprócz rangersa nie spotkaliśmy żywej duszy) tak więc chwała GPS że Shumba Valley znalazł;) Jeżeli zamierzacie tak jak my uciec z brudnego i niebezpiecznego Johannesburga, warto pomyśleć wcześniej o noclegu, bo jak mieliśmy okazje przekonać się na własnej skórze może być z tym problem.

lion park, park lwow, parco dei leoniDzień drugi

Lion Park w okolicach Pretorii.
Ot takie ZOO, tyle że zwierzaki maja więcej miejsca i towarzystwa. Mimo wszystko zdecydowanie warto odwiedzić Lion Park chociażby po to, żeby poznać wyjątkowo sympatyczną żyrafkę, która jak widać uwielbia towarzystwo ludzi, zobaczyć całe masy lwów (w tym piękne, majestatyczne białe lwy), a także strusie, zebry, hieny, szakale, lamparty, dzikie psy afrykańskie i małe lewki z którymi można się zaprzyjaźnić a nawet pogłaskać... Zapewniam, że jedyne w swoim rodzaju doświadczenie dotknąć takiego "kociaka":) Wjazd do Lion Parku i samodzielne safari to koszt 100 Rand na osobę. Mocne wrażenia gwarantowane.
Po Lion Parku kierunek Drakensberg Escarpment czyli Wielka Krawędź Afrykańska, zmrok zapada tutaj w okolicach godziny 18 i do Sabie, gdzie zaplanowaliśmy nocleg docieramy już w całkowitych ciemnościach, jeszcze trochę zestresowani po JNN ale okazuje się że tutaj jest dużo spokojniej i bezpieczniej (niemniej jednak radzę zawsze zachować ostrożność).

Nocleg - Billy Bongo BackPackers. No i pierwsza wpadka, miejsce polecane przez Lonely Planet okazuje się totalną dziurą, płacimy wygórowaną cenę 200 Rand za drewniany domek o wymiarach 3,5x4 metry, z pościelą o wątpliwej czystości, ze zwłokami mega pająka na podłodze, dziurami w drzwiach/oknach i nie muszę chyba dodawać że bez prądu. Rano budzi nas temperatura 5 stopni C. i stadko wrzeszczących w niebo głosy kogutów na zewnątrz. Jesteśmy zmarznięci i wściekli, ten nocleg wart był najwyżej 50 Rand, a teraz z perspektywy tej nocy nie wzięlibyśmy go nawet za dopłatą. Zdecydowanie nie polecam!

 


Region Mpumalanga, Mac-Mac Waterfalls, Pilgrim's-Rest, Lisbon Falls, Berlin Falls, The Pinnacle View, God's Window, Blyde River Canyon Nature Reserve, Drakensberg Escarpment, Three Rondavels

Dzień trzeci

Region Mpumalanga. Mac-Mac Waterfalls, Pilgrim's-Rest, Lisbon Falls, Berlin Falls, The Pinnacle View, God's Window, Blyde River Canyon Nature Reserve. Drakensberg Escarpment: Three Rondavels.
Po okropnej nocy całkiem sympatyczny dzień, ze wspaniałymi pejzażami, słońcem
i przyjemną, niezbyt wysoką, typowo wiosenną temperaturą (tak, wrzesień to świetny miesiąc na odwiedzenie RPA - informacja której przed podróżą nie udało nam się znaleźć w necie). Na początek dnia odwiedzamy pionierskie miasteczko Pilgrim's Rest, gdzie odkryto pierwsze w RPA złoża złota. Zajadamy się pysznymi macadamia-nuts i odwiedzamy dom-muzeum pochodzący z czasów wydobycia cennego kruszcu. Po powrocie zastajemy wypucowany na glanc samochód i 2 uśmiechnięte twarze czekające na swoje 40 Rand, co zrobić, przecież nie powiedzieliśmy że nie chcemy, no to pewnie chcemy... :)
Następnym punktem naszej trasy jest długi na 20 km kanion wyrzeźbiony przez rzekę Blyde (Blyde River Canyon Nature Reserve), miejscami osiąga on głębokość 700 m, co czyni z niego trzeci co do wielkości kanion na świecie. Widoki są rewelacyjne, malownicze kaskady i kolorowe, fantazyjnie rzeźbione skały powodują, że kanion i otaczające go tereny zapewniają najbardziej spektakularne widoki w RPA. Tego się nie da opisać, to trzeba zobaczyć...
Po południu wjeżdżamy na Panorama Route czyli osiemnastokilometrowy odcinek trasy biegnący wzdłuż Wielkiej Krawędzi Afrykańskiej (Drakensberg Escarpment), obfitujący w wiele równie spektakularnych punktów widokowych (Góry Smocze opadają tutaj gwałtownie ku wschodowi i przechodzą w zdawałoby się bezkresną równinę Niskiego Weldu który ciągnie się aż do Oceanu Indyjskiego). Jest to teren szalenie zróżnicowany pod względem krajobrazowym i dlatego dosłownie co kilkaset metrów warto się zatrzymać żeby podziwiać wspaniałe widoki o sugestywnych nazwach (God's Window, Pinnacle View, Wonder View), wodospady (Mac-Mac, Lisbon Fall, Berlin Fall, London Fall), malownicze doliny, fantazyjne formy skalne i rozległe równiny, a wszystko to "ubrane" w soczystą, egzotyczną roślinność - zapewniam, że jest na co popatrzeć... Warto zarezerwować cały dzień na przejechanie tej niezwykle malowniczej, pełnej niespodzianek trasy. A na koniec rodzyneczek - Three Rondavels o zachodzie słońca, trzy skałki przypominające kształtem zuluskie chaty, a w dole u ich podnuża wijąca się malowniczymi zakolami rzeka i kolorowe, strome klify które od wieków próbują stanąć na jej drodze, mało tego, wszystko to skąpane w promieniach zachodzącego, afrykańskiego słońca. Czego chcieć więcej?
Wieczorem zjeżdżamy z Wielkiej Krawędzi w kierunku Niskiego Weldu. Piękne widoki mamy za sobą, przynajmniej na kilka dni...

Nocleg - Phalaborwa (o krok od bramy Kruger National Park) Elegance Guest House. Późnym wieczorem docieramy do Phalaborwa (czyt. Palabora) która ma być naszą bazą wypadową do Parku Krugera. I znowu rozpaczliwe poszukiwanie noclegu i kolejne rozczarowanie Lonely Planet: dwa z polecanych miejsc okazują się dosyć drogimi "dziurami" z meblami i oświetleniem a'la komunizm. Całe szczęście dostrzegam tablicę Elegance Guest House, 4*. ZDECYDOWANIE POLECAM! Bardzo miłe właścicielki, czyste, ładnie urządzone, ogromne pokoje i obfite pyszne śniadanie... jakże miła odmiana po powracającym (jako żart) już do końca naszej podróży Billy Bongo... Cena 460 Rand.

Park Narodowy Krugera, kruger national park, sud africa, south africa, rpa, republika poludniowej afrykiDzień czwarty

Park Narodowy Krugera (część północna)
Wczesnym rankiem wjeżdżamy do Krugera (na bramie wyrabiamy Wild Card - świetna rzecz jeżeli zamierzasz odwiedzić więcej parków, w naszym wypadku przydała się około 20 razy) Koszt około 160 Euro / 2 pax.
Wjeżdżamy do Parku centralną bramą Phalaborwa, to w naszym wypadku najlepsze rozwiązanie ponieważ na pierwszy dzień zaplanowaliśmy północną część Parku. Dzień w Krugerze mija szybko, między jednym zwierzakiem a drugim ani się nie obejrzeliśmy jak słońce zaczęło chylić się ku zachodowi i byliśmy zmuszeni rozpocząć wyścig z czasem bo zarówno bramy Parku jak i bramy Campów zamykane są bezwzględnie o 18.00. Nie ma odstępstw. Sirheni Camp okazuje się nie ma już miejsc o czym dowiadujemy się o 17.30 w związku z czym mamy tylko 30 minut na powrót do Shingwedzi, siłą rzeczy mocno przekraczamy dopuszczalne na terenie Parku limity prędkości (40 km/h) i w ostatniej chwili udaje nam się dotrzeć do bramy obozu. Tutaj uwaga: warto, a nawet należy zarezerwować nocleg na terenie Parku z co najmniej jedno dniowym wyprzedzeniem, jak mieliśmy okazję wielokrotnie się przekonać często brakuje miejsc!
Spostrzeżenia po pierwszym dniu w Parku - "Mało zwierząt! Ale może to jest tak jak czytaliśmy w necie, że w północnej części parku jest ich mniej?" Taką przynajmniej mamy wówczas nadzieję...

Nocleg wewnątrz Parku - Shingwedzi Restcamp Zdecydowanie NIE POLECAM! Brzydkie, "smutne", ciemne, śmierdzące i niezbyt czyste pokoje, a jakby tego było mało, ceny wyższe niż w 4* hotelu. Za tę noc w zatęchłym, brzydkim pokoju płacimy 640 Rand. Personel recepcji niemiły i wyniosły. Jedzenie bez komentarza. Radzę omijać z daleka...


Dzień piąty
Park Narodowy Krugera, kruger national park, sud africa, south africa, rpa, republika poludniowej afryki

Park Narodowy Krugera (część środkowa)
Morning game - mało zwierzaków, a po południu jeszcze gorzej... Corrado zaczyna narzekać i snuć opowieści o Tanzanii i jej zmieniających się bez przerwy, przepięknych krajobrazach i nieprawdopodobnych ilościach zwierząt (i tak ma być już do końca naszej podróży). Pod koniec dnia jesteśmy zawiedzeni, zwierząt tyle co kot napłakał - nijak ma się to do tego, co widzieliśmy i słyszeliśmy dotąd na temat RPA w filmach przyrodniczych i internecie. Do tego stopnia, że w pewnym momencie przychodzi mi do głowy że w środkowym Krugerze mieszkają już tylko termity, tak że wyobraźcie sobie jakie były pustki... Coś tam widzieliśmy, ale maaaaaało!!!!! Nie będę się rozpisywać co do zwierząt, zamiast tego zapraszam do odwiedzenia galerii, spotkacie tam Państwo żyrafki, zebry, maleńkie hieny, słonie, antylopy "orecchioni" i nosorożce. Szybki lunch w Letaba Camp... tutaj przynajmniej były ładne widoki na ogromne zakole rzeki i brodzące w wodzie ptaki i słonie - 7 słoni, mało, przecież na takich ogromnych przestrzeniach powinno ich być dużo, dużo więcej (!), nie mówiąc już o innych zwierzętach. Tak przynajmniej przedstawiana jest Republika Południowej Afryki w programach przyrodniczych i na stronach internetowych. Rozczarowanie, a po Krugerze miało być już tylko gorzej... Tego dnia raz jeszcze przekraczamy zwrotnik Koziorożca (tym razem udaje nam się go namierzyć) i po raz pierwszy w życiu spotykamy nosorożce na wolności. A konkretnie dwa rosłe samce które walczyły o samicę, dając przy tym niezłe przedstawienie, tak że na chwilę przenieśliśmy się w prehistorię podziwiając te dziwaczne zwierzęta.
Pod koniec dnia znowu wyścig z czasem żeby przed 18 dotrzeć do Orpen Gate (brama blisko obozu Satara), bo w ostatnim momencie okazuje się, że w Satara Camp nie ma już miejsc. Wypadamy z Parku jak z procy, dwie minuty przed zamknięciem, jesteśmy zmęczeni i rozczarowani, dopadamy pierwszy Camp z brzegu i okazuje się że dobrze trafiamy.

Nocleg przy Orpen Gate (na zewnątrz Parku) - Timbavati Safari Lodge
Drogo ale baaaardzo ładnie. Cena 980 Rand, za nocleg w ślicznych zulu-chatkach (jedyne miejsce w którym była moskitiera), super kolację przy świecach i śniadanie. Pomiędzy chatkami przechadzają się różnej maści zwierzaki, jest też game reserve, ogród, basen, ognisko i... wreszcie biali przy pracy (zdziwienie, bo dotąd nie widzieliśmy ANI JEDNEGO ale o tym później) Bardzo sympatyczne miejsce, miła i fachowa recepcja (co w RPA chyba rzadko się zdarza). Polecam.


moholoholo rehabilitation centre, olifants river cruise, lew, leone, lionDzień szósty

Moholoholo Rehabilitation Centre, rejs po rzece Olifants.
Można powiedzieć że uciekamy z Krugera. Po dwóch dniach safari spotkaliśmy praktycznie pojedyncze sztuki zwierząt których powinny być całe stada. Ani jednego leoparda, ani jednego lwa! Gdzie jest RPA z filmów dokumentalnych których się naoglądaliśmy i które przekonały nas że chcemy tutaj przyjechać?! Corrado jest szczególnie rozczarowany bo mając porównanie z Tanzanią czy nawet Kenią, RPA wypada bardziej niż blado... Tak to jest jak człowiek ma oczekiwania co do podróży...
Tym sposobem lądujemy w Moholoholo, centrum rehabilitacji chorych, zranionych i osieroconych zwierząt. Tutaj spotykamy przesympatycznego malutkiego nosorożca. Nie do opisania jakie fantastyczne uczucie móc go dotknąć i poczuć grubą jak kora drzewa skórę pod którą mimo wszystko czuć pulsującą gorącą krew - to też jedno z najmocniejszych wspomnień z tej wyprawy. Mały był bardzo sympatyczny, biegał i dał się głaskać tak chętnie że wydawało się że to nosorożec, a nie pies, największym przyjacielem człowieka jest. Ale to tylko początek, orły, sępy, marabuty, hieny, leopard, gepard, ratele, liakony i Big Boy - lew ludobójca, któremu groziła śmierć. A mały nosorożec? Okazało się że przygarnęli go zaraz po tym jak odrzuciła go matka, bez ich interwencji mały oczywiście by nie przeżył.
Tak się złożyło, że opuszczając Moholoholo podążamy za dwoma autokarami pełnymi czarnych dzieci w wieku szkolnym, piszę o tym dlatego, że tutaj po raz pierwszy (i niestety nie ostatni) mieliśmy okazję przekonać się o problemie jakim jest tutaj brak edukacji ekologicznej i całkowity brak szacunku dla przyrody. Z autobusów praktycznie cały czas (!) fruwały śmieci, prosto na teren Parku Narodowego, praktycznie zwierzętom na głowę. Do tego dochodzą farmerzy którzy strzelają do leopardów i innych zwierząt zagrażających ich plantacjom, a jakby tego było mało są jeszcze biali i ich cholerne polowania. Jak tak dalej pójdzie to w niedługim czasie wykończą to niewiele co im jeszcze pozostało... Ale wracając do tematu, warto odwiedzić Moholoholo, to miejsce z misją, w którym pracują ludzie z pasją i autentyczną miłością do zwierząt. A do tego, co tu dużo mówić, tak bliski kontakt ze zwierzętami jest po prostu czymś wspaniałym i niezapomnianym:)
Lunch w Phalaborwa i stamtąd podążamy za naszym kapitanem w stronę rzeki Olifants, gdzie przy brzegu czeka na nas dwupiętrowa łódź którą wyruszamy na rejs po Olifants River. Pogoda się popsuła a szkoda, bo było co zobaczyć. Masy krokodyli, hipopotamów i słoni, dosłownie na wyciągnięcie ręki... Tam też widzieliśmy martwą żyrafę, która widać próbowała przejść na drugą stronę rzeki i zapewne ku radości krokodyli utonęła w wartkim nurcie. Rejsy po Olifants są mało popularne a szkoda bo bardzo interesujące. Organizatorem naszego rejsu było Thompsons Touring&Safaris. Cena 260 Rand / 1pax.

Nocleg Elegance Guest House Phalaborwa. Wracamy bo jesteśmy w okolicy i ponieważ było na prawdę super:)


Dzień siódmy
Park Narodowy Krugera, kruger national park, sud africa, south africa, rpa, republika poludniowej afryki, nosorozec, rinoceronte, rino, rhino

Powrót do Parku Krugera (część środkowa i południowa)
Kolejny dzień w Krugerze, pojawiają się kolejne nosorożce i w sumie można powiedzieć, że to one "ratują" Krugera. Gdyby nie one to po prostu siąść i płakać, zwłaszcza jak ktoś widział wcześniej Tanzanię lub Kenijskie Massai Mara, tutaj nawet zebr i antylop jest mało! No ale trzeba powiedzieć że w miarę upływającego czasu zaczynamy rozumieć dlaczego tak jest, niestety wnioski są smutne... Właściwie w każdym Campie spotykamy rozwieszone na ścianach skóry, suszone mięso dzikich zwierząt w parkowych sklepach i "pamiątki z RPA" w postaci na przykład damskich torebek ze skór antylop etc. Przykre. Zaczynamy rozumieć, że tutaj przyroda traktowana jest wyłącznie jako biznes, tutaj miłość do zwierząt pojmowana jest w jakiś absolutnie absurdalny sposób bo z jednej strony ratuje się nosorożce, a z drugiej zabija zebry i gnu. Chyba nigdy nie byłam bardziej przeciwna polowaniom niż teraz.
Szybki "kanapkowy" lunch w Satara Camp i tutaj rada, jeżeli szanujecie swój czas, zapomnijcie o obiadkach w Campach - normalnie nie wiadomo czy śmiać się czy płakać, dość powiedzieć że na kelnera czeka się około 20' następnie około 5' trwa składanie zamówienia (milion niedomówień, powtórzeń itd), potem jakby na 15' zapominali że istniejesz i następnie po tych 15' przychodzi inny kelner (lub dwóch) i pyta na przykład czy zamawiałeś frytki czy ryż do głównego dania, a dopiero po następnych 20' przychodzi danie w którym na 100% coś nie będzie się zgadzało ze złożonym wcześniej zamówieniem. Na rachunek czekasz kolejne 20' - ot, czas po afrykańsku płynie jakby wolniej... a może w ogóle nie płynie? I właściwie za każdym razem było tak samo i nie ma się co denerwować, jak to na przykład robią niemieccy turyści, przecież jesteśmy w Afryce! Moim zdaniem lepiej po prostu zrezygnować z obiadu jako takiego i zadowolić się kanapkami (trzeba dodać że pysznymi), które są dostępne we wszystkich campach a w ten sposób zaoszczędzony czas przeznaczyć na safari i wypatrywanie "wielkich nieobecnych".

Nocleg wewnątrz Parku - Skukuza RestCamp. Powiem tak, lepiej niż w Shingwedzi ale też bez rewelacji, z naszych obserwacji wynika, że za te pieniądze (720 Rand) na zewnątrz Parku można spędzić noc niemalże w luksusach. No ale trzeba powiedzieć, że tutaj przynajmniej nie śmierdziało a chatki były bardziej "na temat". Gdyby tylko nie ta cena...


Park Narodowy Krugera, kruger national park, sud africa, south africa, rpa, republika poludniowej afryki, leoni, leonessa, cuccioli, leoncini, lewki, lwy, male lwy, leons, little leonDzień ósmy

Ostatni dzień w Krugerze (część południowa)
No i wyruszamy na ostatnie safari w Krugerze, mocno rozczarowani bo jak dotąd z wielkiej piątki widzieliśmy tylko 3 lwie ogony, kilka nosorożców, znikome ilości bawołów i zero leopardów:( No dobra, tych nosorożców było kilkanaście no i masy słoni, no ale gdzie te leopardy? Chcemy zobaczyć "rzeki" zwierząt tak jak w Tanzanii!!! Liczymy bardzo na południową część Parku, o której mówi się, że jest bardziej zamieszkała... i rozczarowywujemy się raz jeszcze. W czasie całego naszego pobytu z Krugerze nie udało nam się zobaczyć ani jednego Leoparda, nam ani żadnej z osób z którymi rozmawialiśmy. Bez komentarza. Ale na szczęście ten ostatni dzień nie okazał się tak całkiem stracony... Obraliśmy kierunek Pretoriuskop Camp, tak aby dotrzeć tam w porze lunchu, jedziemy, jedziemy i nic tylko pustka; jedna, dwie zebry, żyrafa, aż tu nagle z pośród wysokich żółtych traw, zarośli i drzew wychodzi ogromny, czarny nosorożec i dostojnie, powoli przecina nam drogę dosłownie kilka metrów przedmaską samochodu. Patrzymy na niego z podziwem, jest na prawdę ogromny i piękny, a do tego tak bardzo inny od tego co na co dzień widzimy, przez chwilę czujemy się jak w Jurassic Park;) Spotkanie było bardzo miłe, ale krótkie i po tym jak nasze drogi się skrzyżowały, każdy poszedł/pojechał w swoją stronę. Ale już kilkadziesiąt metrów dalej spotkała nas kolejna niespodzianka, zatrzymaliśmy się powoli widząc przy drodze kilka sępów (które w Krugerze są rzadkością!) bo to przeważnie oznacza, że w pobliżu jest padlina, a jeżeli jest padlina to być może jest też drapieżnik... Wstrzymaliśmy oddech, kilka metrów powoooli naprzód i naszym oczom ukazał się taki oto widok: szczątki mocno już nadjedzonego gnu, lwica i maleńkie, usmarowane krwią lwiątko... W miarę upływu czasu (ku naszemu zaskoczeniu i ogromnej radości) okazywało się że lwiątek jest więcej, 3, 4, aż 5!!! To był na prawdę piękny widok, kiedy po obiadku cała szóstka oddalała się brykając wesoło, zaczepiając jeden drugiego i zabiegając o uwagę matki. Jeden z tych niezapomnianych...

Nocleg w pobliżu granicy ze Swazilandem, w miejscowości Barberton - Cockney Liz Hotel
Opuszczamy Krugera przez Crocodile Bridge Gate i udajemy się w pobliże granicy ze Swazilandem. Na nocleg wybieramy miejscowość Barberton i kolejny raz żałujemy, że posłuchaliśmy rady Lonely Planet. Hotel okazuje się dosyć drogi jak na taką dziurę (360 rand) ale nie to jest najważniejsze, dwie rzeczy które każą mi absolutnie odradzić wszystkim to miejsce to idiotyczny angielski wynalazek pod tytułem kran z wrzącą i zimną wodą których nie można połączyć, oraz to, że od godziny 22 do 5 nad ranem w lokalu obok (należącym do tego samego właściciela) odbywała się mega dyskoteka a dziury w oknach i drzwiach naszego pokoiku pozwalały nam czuć się jakbyśmy w niej uczestniczyli. Do tego dochodzą odgłosy ulicy (klaksony, krzyki, wrzaski, rozmowy - jak to przed wejściem do dyskoteki), i może nie byłoby tak źle gdyby nie fakt, że ściany były jakby z tektury, niektóre okienka w ogóle się nie zamykały, postanowiono też zaoszczędzić na zasłonach i w ogóle na wszystkim na czym się dało. Dobrze że byliśmy zmęczeni, tak że w końcu po paru godzinach udało się zasnąć, mimo krzyków i dudniącej wściekle muzyki. Absolutnie nie polecam.


Dzień dziewiąty
swaziland, kwa zulu natal, bulembu, Mbabane, Ezulwini Valley, Manzini

Przejazd przez Swaziland (miasto-duch Bulembu, Mbabane, Ezulwini Valley, Manzini)
Dzień w drodze. Wjeżdżamy do Swazilandu przez przejście Josefdal (po stronie RPA piękna, widokowa, górska trasa!). Po przekroczeniu granicy jesteśmy przerażeni, jeżeli takie drogi są w całym kraju to jego przejechanie zajmie nam jakieś 2 do 3 dni. Ale od początku. Na granicy zero problemów, bardzo mili celnicy, ciekawi świata i otwarci na ludzi (lekka konsternacja kiedy usłyszeli kraj mojego pochodzenia, po czym zgodnie krzyknęli "Aaaaa, Holland!" No niech im będzie.) Pierwsza miejscowość którą mijamy to Bulembu - miasto duch położone tuż przy granicy. Obraz nędzy i rozpaczy. Bida aż piszczy. Dlaczego duch? W czasach swojej świetności Bulembu liczyła ponad 10.000 mieszkańców (pracowników kopalni) dzisiaj liczy zaledwie 100 osób - zero pracy, zero perspektyw. Puste osiedla i smutne spojrzenia ludzi. Po Bulembu zostało mi dosyć mocne wspomnienie przygnębienia i beznadziejności, które dodatkowo potęgowała pogoda, niskie ciemne chmury i siąpiąca mżawka. Miejsce trochę jak z horroru.
Na szczęście czerwona, ziemista, dziurawa jak szwajcarski ser droga przechodzi po kilkudziesięciu kilometrach w piękną asfaltową i dalsza część podróży przez Kraj przebiega bez zakłóceń, powiedziałabym wręcz że drogi to mają lepsze niż te w PL. Przejeżdżamy kraj w poprzek, zatrzymując się na chwilkę w co ciekawszych miejscach. Tak że nie mogę powiedzieć że poznałam Swaziland, ale mogę powiedzieć, że widziałam Swaziland przez szybę samochodu. Widok to raczej smutny. Bieda. Dużo gorzej niż w RPA, dzieci z ogromnymi brzuszkami co jak nic świadczyć może o głodzie, chatki praktycznie wszystkie z patyków (i co tam jeszcze się znalazło), oczywiście kryte strzechą, zero elektryczności, dzieciaki ganiające za każdym zwalniającym samochodem, w nadziei na wyżebranie czegoś do jedzenia, i nawet nie pytają o pieniądze, słyszysz tylko "eat" i widzisz parę ogromnych czarnych oczu wpatrujących się w ciebie z nadzieją... Twarze spotkanych tam ludzi były w większości smutne i niejako pogodzone z losem, nie jak w RPA gdzie zaobserwowałam dwa typy twarzy (czarnych): 1. szczęśliwe i pogodne - mimo wszystko, 2. dumne i wyniosłe - patrzące na białą twarz z zimną wyższością, nawet jeżeli ta posyła im uśmiech (ta druga znacznie rzadziej). Swaziland i jego krajobrazy owszem nie brzydki ale bez rewelacji. Dokładnie tak jak się spodziewaliśmy. Duże miasta (np. stolica) tak na prawdę nie są duże i oczywiście jak to wszystkie afrykańskie miasta brudne i zatłoczone. Przyroda podobna do tej południowoafrykańskiej, tylko ludzie bardziej "umęczeni". Jeżeli zamierzacie przywieźć jakieś pamiątki dla rodziny/znajomych warto kupić je właśnie tutaj i nie dlatego że są tańsze ale dlatego że Ci ludzie bardziej potrzebują wsparcia i pracy. A souvenirsy, jak to souvenirsy, wszędzie są mniej więcej takie same: wielka piątka, drewniane naczynia i postaci plemienne.
Opuszczamy Swaziland i wjeżdżamy w rejon KwaZulu-Natal. I zaraz na początek ładujemy się w kłopoty, wybierając się w poszukiwaniu afrykańskiego zachodu słońca do Mkhuze Game Reserve. Na przejechanie tego niewielkiego parku mamy 60 minut o czym doskonale wiemy, podążając jednak za wskazaniami GPS lądujemy w miejscu gdzie droga nagle się kończy a tabliczki głoszą "Nie zbliżać się, teren polowań". Ot, właściciel zmienił trasę, zlikwidował (?) gate który znał nasz GPS i zamiast parku zrobił sobie (cholerne) miejsce polowań czyli koszenia kasy ceną zwierząt. Na odwrót zostało już mało czasu i mimo że przekroczyliśmy znacznie dopuszczalną prędkość na Gate docieramy 15 minut po osiemnastej. Zaczynają się problemy, wyraźnie wystraszony strażnik nie chce nas przepuścić mimo, że wina nie do końca leży po naszej stronie (na bramie wjazdowej nie wręczono nam mapy, a ta z GPS pokazywała błędne informacje). Wystraszony, bo widać boi się utraty pracy (taka praca to ponoć tutaj żyła złota dla czarnych, do tego stopnia że są w stanie wyżywić 15-to osobową rodzinę, tak przynajmniej wynika z zasłyszanych opowieści). Kończy się niezbyt wesoło, po kilku telefonach do dyrekcji etc, strażnik zbiera nasze dane i zapowiada karę wysokości chyba 350 rand za to 15' spóźnienie. Niech im będzie, ważne żeby nas w końcu wypuścili. Historia ciągnie się przez następne kilka dni, kiedy to otrzymujemy kilkanaście wiadomości, sms-ów i telefonów ale w końcu dają za wygraną. W świetle tego wszystkiego mało ważne okazuje się że i tutaj zwierząt było jak na lekarstwo, 2 zebry, jedna żyrafa, kilka antylop. I obowiązkowo "Hunting Area":( Może nie potrafię być obiektywna w tej sprawie ale wydaje mi się że nie na tym polega ochrona dzikiej przyrody... Może i uratowali populację nosorożców ale jak tak dalej pójdzie, wykończą kilka innych gatunków... No bo kto to widział żeby w parkach było tak mało gnu, zebr, bawołów czy dik dik? Dla kogoś kto widział wcześniej Tanzanię czy Kenię to jest po prostu ogromny szok, te parki są prawie puste! Ze nie wspomnę już o asfaltowych trasach; suszonym mięsie bawołów i antylopich torebkach w Curio Shopach...

Nocleg w okolicach Hluhluwe - Isinkwe BackPackers Bush Camp
Bardzo późnym wieczorem docieramy w końcu do HluHluwe gdzie mamy nadzieje znaleźć coś porządnego do jedzenia. Niestety mieścina okazuje się kompletną dziurą i po raz kolejny lądujemy w fast foodzie ale to osobna historia. Idąc (po raz ostatni) za radą Lonely Planet udaje nam się znaleźć nocleg w Isinkwe. Miejsce bardzo ciekawe i malownicze, domki zatopione w buszu i jak na Backpackers Camp to całkiem przyzwoite, ale też i cena (500 Rand) wyższa niż przeciętnego backpackersa, no ale w sumie powiedzmy że ciekawe położenie i ładny wystrój to rekompensują... gdyby tylko nie ta cholerna mysz, która przez całą noc buszowała na stryszku i zrzucała na głowę okruszynki czegoś tam... Osobom wrażliwym na tego typu atrakcje nie polecam. Całej reszcie tak:)

Kwa-Zulu Natal, Rejs po Greater St. Lucia Wetland Park, UNESCO site, Plaże Oceanu Indyjskiego w okolicach Santa Lucia, iSimangaliso Wetland Park, Mission Rocks, Lake Bhangazi, rpa, republika poludniowej afryki, sud africaDzień dziesiąty

Rejon Kwa-Zulu Natal.
Rejs po Greater St. Lucia Wetland Park (UNESCO site), Plaże Oceanu Indyjskiego w okolicach Santa Lucia, iSimangaliso Wetland Park: Mission Rocks, Lake Bhangazi.

O poranku wyruszamy do miejscowości Santa Lucia, gdzie organizujemy godzinny rejs po Greater St. Lucia Wetland Park. Warto. Spotkaliśmy masy hipopotamów, krokodyli i rzadkie gatunki ptaków. Jest to miejsce o tyle ciekawe, że zawiera na swoim terytorium 5 różnych ekosystemów, każdy o innym typie pejzażu, florze i faunie: od plaż Oceanu Indyjskiego, poprzez jeziora, estuarium rzeki St. Lucia, skamieniałe rafy koralowe, trzcinowe zarośla i podmokłe obszary mierzei między jeziorami a oceanem, buszweld i sawannę na zachodnim brzegu jeziora Santa Lucia. Tak więc warto tu spędzić nieco więcej czasu... Oprócz rejsu, podczas którego mieliśmy okazję zaobserwować niektóre z ekosystemów, decydujemy się również na mini wycieczkę na jedną z okolicznych plaż o niemalże białym piasku, pięknie kontrastującym z bezkresnym turkusem Oceanu Indyjskiego. Obiad w Santa Lucia a następnie wjeżdżamy na teren iSimangaliso Wetland Park, wspinamy się na wzgórze Mission Rocks aby stamtąd podziwiać widok "z lotu ptaka" na cały rezerwat, a potem mkniemy ku zachodowi słońca w kierunku Lake Bhangazi, skąd pochodzi fotografia pt. "Zakaz pływania. Nie dotyczy krokodyli". Po drodze spotykamy trochę zwierząt, ale nie za dużo, jakaś małpka, 2 antylopy, nosorożec, cóż lepsze to niż nic... Dzień bardzo relaksujący i spokojny, a na nocleg wybieramy

Nocleg w Shonalanga Self Catering (w centrum Santa Lucia), blisko restauracje, kafejki internetowe, sklepy, stacje benzynowe. Polecam, kosztuje niewiele bo 300 Rand, do dyspozycji ogromne apartamenty, z kuchnia i tarasem. Bez luksusów ale jest wszystko co potrzebne. Zostajemy tutaj 2 noce bo przecież w okolicy jest dużo do zobaczenia...

Dzień jedenasty
Hluhluwe - Infolozi Park, część Hluhluwe, iSimangaliso Wetland Park, Sodwana Bay, rpa

Hluhluwe - Infolozi National Park (część Hluhluwe), iSimangaliso Wetland Park: Sodwana Bay
Rankiem wyruszamy na safari, pełni nadziei, że może w tym parku znajdziemy więcej zwierząt? I już po kilku godzinach wiemy, że nic z tego. Kolejne rozczarowanie, owszem ładne, pagórkowate krajobrazy (moim zdaniem dużo ciekawsze od Krugera) ale co z tego jak zwierząt jeszcze mniej! Kilka nosorożców, kilka (!) zeberek i żyraf i to by było na tyle... Praktycznie stracony czas. Tutaj chyba rozczarowanie osiąga swój punkt krytyczny. W południe opuszczamy Hluhluwe-Infolozi i jedziemy się odstresować na plaże Sodwana Bay, ma nam w tym pomóc przejażdżka quadami po plaży, morska bryza i turkusowe wody Oceanu Indyjskiego. Działa. Wracamy do Santa Lucia w lepszych humorach i gotowi raz jeszcze stawić czoła południowoafrykańskiemu safari w części Infolozi Parku. Nadzieja ponoć umiera ostatnia...

Nocleg w Shonalanga Self Catering (Santa Lucia)
Tutaj właśnie postanawiamy ostatecznie nie słuchać więcej rad Lonely Planet co do noclegów i w mini centrum informacji turystycznej, które znajduje się w przy Hotelu Shonalanga zaopatrujemy się w 3 przewodniki, które niniejszym gorąco polecam każdemu kto wybiera się na własną rękę do RPA. Pierwszy z nich to Coast to Coast Independent Guide to Backpacking Southern Africa (z którgo później wielokrotnie korzystamy), drugi to Alternative Route (noclegi trochę wyższej klasy typu B&B ale i backpackers) i trzeci to Your Travel Companion (tutaj już tylko hotele oraz B&B 3-4*). I od tej pory kończą się nasze rozczarowania noclegami. Szkoda że tak późno dotarliśmy do tych bezpłatnych publikacji bo są na prawdę świetne. Polecam zaopatrzyć się w nie już na lotnisku! A skoro mowa o lotnisku to inne rzeczy które moim zdaniem warto zrobić zaraz po przylocie to zakup lokalnej karty sim i wymiana pieniędzy (uwaga! za benzynę w RPA płacimy TYLKO GOTÓWKĄ).


hluhluwe, infolozi national park, infolozi, shakaland, wioska zulu, zuluska, zulu villageDzień dwunasty

Hluhluwe - Infolozi Park (część Infolozi), wioska Zulu (Shakaland), Durban
Morning game i niestety niewiele lepiej niż wczoraj, dosłownie kilka zebr, kilka żyraf, trochę guźców, nosorożec. I na prawdę kto myśli, że może mamy kiepski wzrok lub źle szukaliśmy, ten się myli. Tam jest po prostu mało zwierząt! Nie wiem czy wszystko wytłukli czy jak?... Ogromne połacie sawanny i dwa zwierzaki w poprzek, podkreślam raz jeszcze, dla kogoś kto widział wcześniej safari w Tanzanii lub Kenii to może być szok. Około 10-tej można powiedzieć, że "uciekamy" z Hluhluwe-Infolozi mimo, że planowaliśmy zostać tam do popołudnia. Stwierdziliśmy, że nie warto.
Następny punkt podróży to "udawana" wioska Zulu, nie znalazłaby się ona w naszych planach, gdyby nie znajomy poznany w czasie kenijskiego safari, który do tego stopnia pokochał RPA że jest właśnie na etapie zakupu ziemi pod prywatny rezerwat. To on zaraził nas chęcią bliższego poznania tego Kraju i radził też odwiedzić Shakaland, gdzie miał czekać na nas jego przyjaciel. Miał czekać ale nie czekał, niemniej jednak wioskę odwiedziliśmy, a było to o tyle użyteczne, że raz jeszcze mieliśmy okazję się przekonać jak bardzo RPA jest nastawione na koszenie kasy na turystach i to za wszelka cenę i wszelkimi sposobami. Bardziej udawanej rzeczy jeszcze nie widzieliśmy. Wizyta w Shakalandzie pozwoliła nam również bardziej docenić tradycję i kulturę masajów spotkanych wcześniej w Kenii czy Tanzanii, którzy również "zarabiają na swoich wioskach" ale różnica jest taka, że oni na prawdę tak żyją na co dzień i domy do których nas zapraszają są na prawdę ich domami, faktycznie piją krew zwierząt, noszą kolorowe chusty i odprawiają swoje rytualne tańce-podskakańce... A Zulusi? Ich kultura przetrwała już chyba tylko w takich komercyjnych przedsięwzięciach jak wioska Shakaland i inne tego typu.

Nocleg w Happy Hippo Accomodation (Durban)
Wieczorem docieramy do Durbanu w strugach deszczu, kolacja (obowiązkowo z owoców morza) w jednej z restauracji przy plaży z szumem fal w tle, niestety w całkowitej ciemności, więc możemy sobie tylko wyobrazić ocean za naszymi plecami. Nocleg znajdujemy posługując się Coast to Coast Guide. Ten dosyć ciekawy backpackers znajduje się w centrum przy Point Road nad samym oceanem ale rozczaruje się ten kto liczy na ładny widok (port). Cena 390 Rand za mały, czysty pokoik z łazienką + zamknięty parking. Polecam, nie było tak źle.


Dzień trzynasty
Drakensberg, drakensberg escarpment, Góry Smocze, Amphitheatre Peak, Cathedral Peak, uKhahlamba Drakensberg Park

Kierunek Drakensberg (Góry Smocze). Royal Natal National Park. Amphitheatre Peak, Cathedral Peak. uKhahlamba Drakensberg Park.
Tego nie było w planie ale jako, że zaoszczędziliśmy trochę czasu, nazwijmy to "kosztem" Johannesburga, Pretorii plus za sprawą pustego Infolozi-Hluhluwe, postanowiliśmy z Santa Lucia wybrać się na północ w kierunku Gór Smoczych i Górskiego Królestwa Lesotho. Taka dwudniowa zmiana planów, oczywiście nie po to żeby zdobywać szczyty Drakensbergu (na to przydałaby się wyprawa dedykowana) ale żeby je przynajmniej zobaczyć na własne oczy skoro już jesteśmy "w okolicy". Wiele słyszałam o pięknie Gór Smoczych i na szcęście nie okazały się kolejna przereklamowaną atrakcją typu Kruger. Są na prawdę imponujące. Po kilku godzinach jazdy docieramy do Amphitheatre Peak w Royal Natal National Park. Ten długi na 5 km i wysoki na ponad 1000 m wysoki łańcuch skał bazaltowych przypominający swoim kształtem gigantyczny skalny amfiteatr jest uważany za jedną z najpiękniejszych gór świata - powiedziałabym że zasłużenie:) Po południu zjeżdżamy w dół i po kolejnej pomyłce GPSu, która kosztowała nas 80 dodatkowych kilometrów polnej drogi (a na końcu okazało się że brama do Parku owszem jest, ale od lat zamknięta:(), docieramy do Parku Narodowego Drakensbergu zwanego też uKhahlamba i naszym oczom ukazuje się gigantyczny Cathedral Peak (3300 m npm). Jesteśmy tak urzeczeni jego majestatycznym pięknem, że postanawiamy zostać na noc w Didima Camp mając nadzieje na pokój z widokiem. I tak jest, widok mamy taki, że nie zapomnę go do końca życia. To był chyba najpiękniejszy wieczór i poranek całej wyprawy...

Nocleg w Didima Camp, wewnątrz Parku uKhahlamba, z prawdziwie spektakularnym widokiem na Cathedral Peak, polecam wszystkimi czterema łapami! Cena 680 Rand, wrażenia bezcenne;) Chatki są UROCZE, a widok, cóż chyba nic go nie przebije. Fantastyczne miejsce, warto się tutaj zatrzymać aby mieć z tej podróży na prawdę niezapomniane wspomnienia, warto wypić wieczorną herbatkę/lub Amarulę (jak kto lubi) o zachodzie słońca (a zachodzi ono dokładnie za wierzchołkami łańcucha). A o poranku można, a nawet trzeba przycupnąć na chwilę na tarasie aby kontemplować piękno otaczającego nas świata, oddychając krystalicznie czystym, górskim powietrzem... Trwaj chwilo, jesteś piękna!


uKhahlamba Drakensberg Park, Cathedral Peak Nature Reserve, Giant's Castle National ReserveDzień czternasty

uKhahlamba Drakensberg Park, Cathedral Peak Nature Reserve, Giant's Castle National Reserve

Po prostu nie możemy się oderwać od Cathedral Peak i naszej ślicznej chatki, ale o 10 kończy się doba hotelowa i nie mamy innego wyjścia jak udać się w stronę Giant's Castle - najstarszego rezerwatu RPA, znajdującego się w południowym Drakensbergu. Kolejny imponujący łańcuch górski Drakensbergu, widziany z daleka przypomina profil leżącego olbrzyma. Ale miejsce to jest znane przede wszystkim z malowideł naskalnych ludu San. Tutaj robimy sobie mini trekking malowniczą doliną wiodącą w kierunku Main Cave. Widoki są przepiękne, wynagradzają nam one wszelkie frustracje ostatnich dni spowodowane brakiem zwierząt w parkach, znowu kochamy RPA i cieszymy się że tutaj jesteśmy;) Po południu decydujemy, że zamiast zjeżdżać w kierunku wybrzeża zostajemy na jeszcze jeden dzień w Górach Smoczych a dokładnie mamy zamiar przejechać przez Sani Pas i spędzić kilka godzin w Lesotho. Udajemy się więc w stronę przełęczy Sani, droga jest fatalna ale za to krajobrazy całkiem ładne, niestety w pewnym momencie szyba naszego Nissana nie wytrzymuje wstrząsów (dziura na dziurze) i puszcza ale na szczęście nie pęka, w ten oto sposób już do końca wyprawy towarzyszy nam charakterystyczne klekotanie i strach, że gdyby posypała się przy większej prędkości to może nam grozić poważne niebezpieczeństwo. Do tego jesteśmy na całkowitym górskim odludziu, jedziemy w chmurze, zaczyna siąpić mżawka a do przejechania mamy jeszcze kilkadziesiąt kilometrów dziurawej jak diabli drogi. Na szczęście się udało. Docieramy na miejsce o zachodzie słońca, Drakensberg wygląda w tej scenerii wyjątkowo tajemniczo i dramatycznie... Budzi respekt...

Nocleg "pod" Sani Pas - Sani Lodge BackPackers. Miejsce polecane przez Coast to Coast, bardzo miły backpackers, coś w stylu Isinkwe, okrągłe chatki w górskim stylu. Cena 350 Rand plus 50 Rand za śniadanie. Można polecić. Niestety dopiero tutaj okazuje się że przy wjeździe do Lesotho od Polaków wymagana jest wiza, najbliższa placówka w Johannesburgu:( Tak więc w jednej chwili biorą w łeb wszystkie nasze plany co do przejechania Sani Pass i dnia spędzonego wśród górskich wiosek Lesotho. Corrado nie chce jechać sam, w końcu jesteśmy tutaj przede wszystkim ze względu na mnie, a on najchętniej spacerowałby już po plażach Oceanu Indyjskiego...


Dzień piętnasty
sani pass, lesoto, lesotho, kwazulu natal, kwa zulu natal

Dzień w drodze: od Sani Pass na granicy z Lesotho w dół przez region KwaZulu-Natal w kierunku Addo National Park (Estern Cape)
Rankiem, z baaaardzo nie wesołą miną opuszczamy Sani Lodge dokładnie w momencie kiedy Landcruiser 4x4 we wnętrzu którego powinniśmy teraz być odjeżdża w kierunku Przełęczy Sani... Szkoda, to mógł być na prawdę piękny dzień pełen przygód:(
No nic, trzeba się było pogodzić z porażką i ruszyć w dalszą drogę. A było jej trochę przed nami tego dnia, bo prawie 800 km. Opuszczamy Drakensberg z łezką w oku, a żegnają nas przepiękne widoki porośniętych żółta trawą wzgórz z majaczącymi w oddali szczytami Drakensbergu, a całość bajecznego krajobrazu dopełnia niebo upstrzone tego dnia tysiącami białych, postrzępionych chmurek. Tego dnia przejechaliśmy praktycznie cały rejon KwaZulu-Natal w poprzek więc było wiele okazji do obserwacji wiosek i mieszkających w nich ludzi. Ludzi uśmiechniętych i pogodnych, mimo że biednych. Tak, bieda tutaj jest znacznie bardziej ewidentna niż w rejonie Mpumalanga. Po drodze podwozimy kilka osób mimo, że przewodniki zdecydowanie odradzają takie praktyki ale stwierdzamy, że nie ma co popadać w paranoję zwłaszcza, że zwykle są to matki z dziećmi i co ciekawe każda z nich przy wysiadaniu chciała nam zapłacić, chociaż widać było że w domu bieda aż piszczy. Komentarz chyba zbędny...
Bardzo późnym wieczorem docieramy do Addo, które ma być naszą bazą wypadową do Parku Słoni. I znowu idziemy za radą Coast to Coast Guide.

Nocleg w Avoca River Cabins (miejscowość Avoca, prawie u bram Addo). Powiem tak, lepiej nie mogliśmy trafić! Jeżeli tylko znajdziecie się w pobliżu to radzę nie szukać niczego innego!!! Do wyboru mieliśmy uroczy pokoik w stylu prowansalskim z przepiękną, ogromną, przeszkloną łazienką lub nadrzeczny, drewniany domek w stylu wiktoriańskim. Wybieramy to pierwsze. Warunki są królewskie, cena śmieszna bo 300 Rand, a rankiem budzi nas śpiew ptaków i cudowny zapach kwiatów pomarańczy (znajdujemy się w sercu plantacji). Bardzo sympatyczni właściciele, jedni z niewielu białych których spotkaliśmy "przy pracy". To miejsce można tylko polecić!


addo, addo national park, parco nazionale addo, elefanti, elefantino, elephants, little elephant, slonie, slon, sloniatkoDzień szesnasty

Addo Elephant Park www.addoelephant.com (Estern Cape)
Nie udaje nam się zrealizować planu o wczesnej pobudce... ptaki śpiewają tak pięknie, a kwiaty pachną tak oszałamiająco, że nie sposób rozstać się z tym miejscem więc dopiero około 9 opuszczamy Avoca i udajemy się w stronę Addo Elephant Park. Przekraczamy jego granicę nie mając już praktycznie większych nadziei na spotkanie jakiejś "poważniejszej" zwierzyny niż słonie. I faktycznie, tych tutaj nie brakuje. Oprócz tego spotykamy pierwsze strusie, dużo guźców i żółwi, kilka zebr i bawołów. Słonie z Addo wydają sie dużo bardziej sympatyczne niż te z Krugera, można się do nich zbliżyć a one pozostają spokojne jak gdyby nigdy nic, w przeciwieństwie do tych z Krugera które przeważnie reagowały bardzo nerwowo na człowieka/samochód. Pod tym względem nie można narzekać, słoni było pod dostatkiem i dawały niezłe "przedstawienia" typu przeganianie guźców, bitwy małych słoników, pieszczoty wyraźnie zakochanej parki etc. Na prawdę miło było na nie popatrzeć (zapraszam do galerii).

Nocleg nad oceanem w miejscowości Plettenberg Bay - Abalone Beach House.
Naszym zdaniem wystarczy przeznaczyć jeden dzień na Addo i tak też było w naszym wypadku. O zachodzie słońca docieramy więc nad ocean, do miejscowości Plettenberg Bay, skąd zaczyna się słynna Garden Route. W Coast to Coast znajdujemy Abalone Beach House, bardzo fajny dom na wzgórzu oddalony o jakieś 300 m od plaży, o poranku (w zależności od pory roku) z jego okien można obserwować wieloryby i delfiny. Polecam ale ostrzegam, że właściciel bardzo zasadniczy i chłodny, taki 100% niemiecki;) Cena 350 Rand, za przestronny, ładnie urządzony pokój. Widok na ocean z tarasu na piętrze gdzie jest część wspólna dla wszystkich gości (kuchnia+salon+ogromny taras). Tutaj po raz pierwszy któreś z nas rzuca pomysł pt. bungee jumping. Ot, tak dla żartu, żadne z nas nie bierze tego w tym momencie na poważnie...


Tsitsikamma National Park, Nature's Valley, Storms River Mouth, Bloukrans River Bridge Bungee, KnysnaDzień siedemnasty

Tsitsikamma National Park: Nature's Valley i Storms River Mouth. Bloukrans River Bridge Bungee:) Knysna i jej feralna restauracja.
Rankiem, przy gorącej herbatce wypitej na tarasie obserwujemy wieloryby i delfiny które pluskają się dokładnie przed naszymi oczyma. Zazdrościmy właścicielom domu którzy mają te widoki na co dzień;) Schodzimy jeszcze na plaże aby lepiej przyjrzeć się wielorybom a następnie ruszamy w kierunku TsiTsiKamma National Park mijając po drodze tor dla quadów i Bungee Jumping. W tym momencie jesteśmy zdecydowani na to pierwsze. Ale najpierw Park Tsitsikamma i jego dwie główne atrakcje: na początek lekko podtopiona Nature's Valley i jedyne w Parku mini miasteczko (letniskowe, prawie puste) z bardzo ciekawymi willami. A następnie przepiękne, malownicze ujście rzeki Storms River (Mouth) z zachwycającymi krajobrazami, wiszącymi mostami (w tym najdłuższym na południowej półkuli), maleńkimi białymi plażami, egzotycznym lasem pełnym małp i dziko rosnącymi rabatami kwitnących kalii. To wszystko razem tworzy zachwycającą całość - koniecznie polecam zobaczyć. Tam też warto zatrzymać się na lunch, w restauracji z bodaj najpiękniejszym widokiem na skaliste wybrzeże Oceanu Indyjskiego (Lonely Planet też tak uważa;)
Tak spędziliśmy przedpołudnie tego pięknego dnia a na popołudnie zaplanowaliśmy quady lub... no właśnie, jedziemy zobaczyć to bungee?... Aaaa tak wstąpimy popatrzeć, nie po to żeby skoczyć, no co ty!!! Tak z ciekawości, w końcu to najwyższe bungee na świecie... Będąc już na miejscu od razu zapominamy o quadach i o całym świecie. I dzieje się coś dziwnego, chyba postanowiłam zaskoczyć Corrado i samą siebie, do dziś nie wiem jak to możliwe że to zrobiłam. Fakt, że Corrado trochę mnie podpuszczał bo po tylu latach spędzonych razem był przekonany, że zna mnie na tyle dobrze, że może być pewien że tego nie zrobię. A jednak.
Kilkanaście minut wahania i decyzja. Formularz. Ważenie. Numer J23 zapisany na dłoni. Zakładanie uprzęży. Krótki briefing jeszcze "na lądzie". Przejście przeźroczystą kładką doczepioną pod mostem na wysokości 216 metrów, gdzie po raz pierwszy dociera do Ciebie jak cholerną przestrzeń masz pod sobą. Krótki briefing na moście. Skaczą poprzednicy. Wiązanie bungee. Smile for the familly. Stajesz nad przepaścią. Strach. Skok. Straaaaaaaaaaaaaaaach. Uśmiech, radość, żyyyyyyyyyyyyyyyyję!!! Tak to pamiętam, jakby poszczególne klatki. Pamiętam też, że byłam dziwnie spokojna aż do momentu kiedy zobaczyłam czubki butów wystające poza krawędź mostu, tutaj dopadł mnie strach jakiego dotąd jeszcze nie doświadczyłam. Skok, pierwsze 3 sekundy lotu to nieodparte wrażenie samobójstwa, wydaje się że są bardzo długie ale nie jesteś w stanie na niczym skupić myśli. Odbijasz się i momentalnie uśmiech od ucha do ucha, maksimum adrenaliny a potem to już tylko sama przyjemność;) Wracam "na stały ląd" jeszcze na miękkich nogach i widzę Corrado (który wcześniej wcale nie miał ochoty skoczyć) z numerem na ręce. No tak, dla faceta to już teraz kwestia honoru;)

Nocleg Island Vibe Knysna
Wracamy szczęśliwi, chociaż to chyba mało powiedziane. Podróże zbliżają, a skoki bungee to po prostu przyklejają jak Super Glu;) Kierunek Knysna. Lądujemy w Island Vibe Backpackers i wszystko byłoby super gdyby nie feralna kolacja w jedynej otwartej restauracji w mieście - Oceans Basket. NIE POLECAM!!! Przemilczmy szczegóły. Cena 320 R.



Garden Route, Knysna, Wilderness, George, Mossel Bay, Western CapeDzień osiemnasty

Garden Route: Knysna, Wilderness, George, Mossel Bay (Western Cape)
Dzień "dochodzenia do siebie". Przejeżdżamy słynną Drogą Ogrodów (Garden Route) podziwiając, w miarę możliwości, jej zachwycające widoki: pastelowe plaże, fantazyjne klify, turkusowy ocean oraz pluskające w nim wieloryby i delfiny. Docieramy do Mossel Bay i padamy na ryjki. Popołudnie przeznaczamy na odpoczynek, po 18 dniach w trasie niezaprzeczalnie się nam należy, a zwłaszcza kierowcy, który zapada dodatkowo na przeziębienie i po przejściach ostatniej nocy wygląda jak zombie.

Nocleg w Mossel Bay - 3 Colours Blue***
Nocleg znaleziony przez Travel Companion Guide. 600 Rand za śliczny, przepięknie urządzony pokoik z widokiem na ocean i miasto (ten B&B położony jest na wzgórzu nad miastem), w cenie wytworne i wyborne śniadanie. Zdecydowanie polecam.

Korzystając z okazji parę słów o jedzeniu w RPA. Niestety nie możemy się zgodzić z Lonely Planet, bo mamy fatalne doświadczenia pod tym względem... W małych miastach nie uświadczysz innych restauracji jak fast foody (KFC, Steers) a w dużych... cóż, doświadczenia z Knysny nakazały nam zaprzestać eksperymentów i jednak mimo wszystko wybrać fast foody. Efektem tego są dodatkowe 4 kg które przywieźliśmy do IT, a po wylądowaniu rzuciliśmy się na włoskie jedzenie jak stado wygłodniałych lwów. Nasze ogólne wrażenie jest takie: jedyne co tam mają dobrego to wina i mięcho (pod warunkiem że ktoś mięcho lubi), bo jak nie lubi to zostają mu owoce morza, a jak trafi na złą restaurację tak jak my, to najprawdopodobniej i owoce przestaną mu smakować. I wtedy zostanie już tylko stare, "dobre" KFC. Tak że niestety RPA kojarzy nam się z fatalną kuchnią spowodowaną chyba najbardziej brakiem fantazji (wszystko jest smażone lub grillowane, przez co ma praktycznie zawsze ten sam smak), sałatki są "cienkie" również bez jakiejkolwiek fantazji, ot dwa liścia sałaty, kilka krewetek i krążek cebuli. W sklepach spożywczych same świństwa typu sztuczne do granic możliwości jogurty (takiego syfu jeszcze nie piłam, prawie świecił), naszpikowane barwnikami ciastka, batoniki etc... nic treściwego, nic faktycznie dobrego... Wróciliśmy utyci i głodni, Viva Italia! Przynajmniej można docenić to co się ma na co dzień:)

Dzień dziewiętnasty
Mossel Bay, Jukani Wildlife Sanctuary, Cape Agulhas, Przylądek Igielny, Hermanus

Opuszczamy Mossel Bay, Jukani Wildlife Sanctuary, Cape Agulhas (Przylądek Igielny), Hermanus.
Wracamy do formy, opuszczając Mossel Bay decydujemy się wstąpić do Jukani którego ulotkę znaleźliśmy w hotelu. Już brakuje nam zwierzaków, w końcu to dla nich tutaj przyjechaliśmy... A Jukani jest o tyle interesujące, że mamy jedyną i niepowtarzalną okazję zobaczyć unikalne białe tygrysy i lwy. Zdecydowanie warto. Wprawdzie jest to kolejne "prawie ZOO" ale gdyby nie ono, pewnie nigdy nie zobaczylibyśmy białego tygrysa. Są przepiękne. Nie potrafię tego opisać i chyba zdjęcia też tego nie oddadzą. Zwierzęta robią na nas ogromne wrażenie a jest ich sporo, 4 tygrysy (w tym dwa młode białe), 2 majestatyczne białe lwy, 2 pumy, hieny, leopard, gepard, szakale, ratele, liakony i cała gama afrykańskich węży. Polecam, za jedyne 100 Rand można spędzić niezapomniane przedpołudnie a nawet cały dzień (o 16 spektakularne karmienie).
Na nas jednak juz czas, mimo że za nic nie chciało się odjeżdżać od tej "kociarni". Kierunek Przylądek Igielny, czyli najbardziej wysunięty na południe punkt Afryki. Miejsce magiczne, jedno z tych które raz zobaczone, pamięta się przez całe życie. Przepiękna kompozycja malowniczych, skalnych klifów i oblewających je turkusowych wód dwóch oceanów. Krajobraz jak z bajki. Trwaj chwilo, jesteś piękna...

Nocleg Hermanus - Walkerbay Manor an Artist's Home
O zachodzie słońca docieramy do Hermanus, w przeddzień Festiwalu Wielorybów który corocznie odbywa się właśnie tutaj. Miasto jest przepełnione turystami, cudem udaje nam się znaleźć nocleg w WalkerBay. 550 rand za maleńki przytulny pokoik w artystycznym stylu (właścicielka jest malarką, bardzo charakterystyczna postać), wprawdzie bez widoku na ocean ale jest on na wyciągnięcie ręki, bo po drugiej stronie ulicy. Polecam, to miłe miejsce chociaż myślę, że można było trafić jeszcze lepiej.


Hermanus, Whale Festival, Cape Town, West Coast National Park, laguna, wydmyDzień dwudziesty

Hermanus (Whale Festival), kierunek Cape Town, West Coast National Park: laguna + wydmy.
Przedpołudnie spędzamy w Hermanus, mając nadzieję na zobaczenie wielorybów, te jednak najwyraźniej stwierdziły że mają w nosie takie festiwale i w ogóle się nie pojawiły. Hermanus to bardzo ładne miasteczko ze ślicznym skalistym nadmorskim bulwarem. Jest bardzo różne od innych miast, będąc tutaj masz wrażenie że jesteś w zupełnie innym kraju. Pełno tutaj białych a jeżeli spotykasz czarnego to tylko przy pracy i to tej najcięższej. Spacer po bulwarze, chwila wytchnienia na ławeczce i telefon na Namaqualand Hotline, tylko po to żeby potwierdzić to co i tak już przeczuwaliśmy, że pustyna nNamaqualand przekwitła:( No nic nie zdążyliśmy, to było w sumie do przewidzenia bo kwitnienie, w zależności od opadów, przypada na miesiące od sierpnia do września. W tym momencie umiera też ostatnia nadzieja na zobaczenie wielorybów w Hermanus, ruszamy więc w kierunku Cape Town, które omijamy szerokim łukiem (już z daleka się nie podoba) i kierujemy się na północ w kierunku West Coast National Park, mając nadzieję że chociaż tutaj uda nam się zobaczyć kwieciste kobierce (tak nam powiedziano na infolinii Namaqualandu). O 14 jesteśmy na miejscu i ruszamy na nasze ostatnie safari. Tym razem ze spokojem przyjmujemy fakt, że zwierząt jest niewiele, po tylu dniach zdążyliśmy się już przyzwyczaić, i to do tego stopnia, że z perspektywy Infolozi-Hluhluwe i innych, tak obsmarowany początkowo Kruger wypada teraz całkiem nieźle... Byle tylko nie porównywać do Tanzanii i wszystko będzie dobrze;) W West Coast spotykamy kilka antylop, 2 zebry, strusie, żółwie i jadowitego węża który "przeczołgał" nam drogę;) Piękne widoki, owszem, jest na co popatrzeć ale niestety zero wielorybów a tutaj bardzo się ich spodziewaliśmy:( Niestety kwiatów też jak na lekarstwo, nie ma mowy o kobiercach, albo przekwitły, albo jest to kolejna przereklamowana historia, jakich w RPA wiele... Zachód słońca (Corrado jest wielkim fanem) oglądamy na wydmach, które stanowią część Parku, a potem gnamy na złamanie karku aby zdążyć przed zamknięciem bramy. West Coast National Park nas nie rozczarował ale też nie zachwycił. Z perspektywy tego wszystkiego co dotąd widzieliśmy, RPA wydaje nam się trochę przereklamowane. Ale to tylko nasze subiektywne zdanie.

Nocleg w Cape Town - Cape Oasis Guest House (dzielnica Table View)
Baaardzo późnym wieczorem docieramy do Kapsztadu, gdzie w Cape Oasis GH zamiast pokoju wybieramy mały drewniany domek z widokiem na Table Mountain, niestety o poranku okazuję się że góry nie widać bo zasłaniają ją gęste, niskie chmury. Domku o którym mowa raczej nie polecam (380 Rand) ale sam GH tak. Dobra dzielnica, miła właścicielka, wszystko jak trzeba, tylko ten domek to nie był za dobry pomysł (smutno, ciasno i zimno).


Dzień dwudziesty pierwszy
Kapsztad, Green Point, Muizenberg, False Bay, Fish Hoek, Simon's Town, Boulder's Beach, kolonia pingwinów, Cape Point National Park, Park Narodowy Półwyspu Przylądkowego, Przylądek Dobrej Nadziei, Obserwowanie wielorybów, Simon's Town, Muinzenberg

Kapsztad, rundka po mieście (jak dla mnie to paskudne), Green Point.
Muizenberg, False Bay, Fish Hoek, Simon's Town, Boulder's Beach (kolonia pingwinów), Cape Point National Park (Park Narodowy Półwyspu Przylądkowego), Przylądek Dobrej Nadziei. Obserwowanie wielorybów w okolicach Simon's Town i Muinzenberg.

Kapsztad, jak to duże miasto, brudny, zakorkowany i mówiąc krótko brzydki. Wjeżdżamy na Green Point aby z "lotu ptaka" przekonać się o tym jeszcze dokładniej. Może komuś się spodoba ale nie nam, odnieśliśmy bardzo przygnębiające wrażenie patrząc na ten szary moloch, spodziewaliśmy się czegoś bardziej szczególnego, klimatycznego, spodziewaliśmy się miasta z duszą... Nic z tego.
Można powiedzieć że uciekamy z Kapsztadu i zjeżdżamy na południe w kierunku Cape Point. I tutaj trzeba powiedzieć, że miasteczka na południe od Cape Town są całkiem ładne, nareszcie łapiemy trochę klimatu "sprzed lat". Po drodze, w okolicach Simon's Town, obserwujemy wieloryby których jest tutaj dosyć dużo i kolonię pingwinów na Boulder's Beach. Po czym wjeżdżamy na teren Cape Point National Park gdzie spędzamy resztę dnia na podziwianiu skalistego wybrzeża i ciekawej roślinności Półwyspu Przylądkowego.

Nocleg w Simon's Town - Topsail House
Na nocleg wybieramy byłą szkołę zbudowaną w osiemnastym wieku przez włochów, obecnie zaadoptowaną na hotel. W sumie można polecić ale raczej bez rewelacji. Cena 400 Rand. Na zewnątrz robi wrażenie ale wewnątrz pozostawia trochę do życzenia. Simon's Town, Fish Hoek i Muizenberg to świetnie rozwiązanie dla osób, które tak jak my, chcą uciec z Kapsztadu w bardziej klimatyczne i bezpieczne miejsce.

Ogrody botaniczne Kapsztadu,  Kirstenbosch National Botanical Gardens, Góra Stołowa, table mountain, cape town, citta del capo, cape town botanical garden, protea, proteas, rpa, republika poludniowej afrykiDzień dwudziesty drugi

Ogrody botaniczne Kapsztadu (Kirstenbosch National Botanical Gardens), Góra Stołowa, kolejna rundka po Kapsztadzie.
Na ten dzień zaplanowaliśmy Ogród Botaniczny i Górę Stołową, niestety pogoda trochę pokrzyżowała nam plany... Przedpołudnie spędzamy w słynnych Kirstenbosch National Garden położonych u podnuża Table Mountain, na jej wschodnim stoku. Polecam zobaczyć, kolekcja roślin jest na prawdę imponująca, w ogrodzie egzystuje ponad 5600 gatunków roślin w tym wszelkie odmiany Protei (także królewska). Trzeba przyznać, że przyroda RPA należy do najpiękniejszych i najbardziej egzotycznych na świecie. A w Kirstenbosch, na 36-ciu hektarach znaleźć można aż 9 z 22 tysięcy roślin rosnących na kontynencie afrykańskim. Dla osób zainteresowanych tematem to prawdziwa gradka. Popołudnie spędzamy krążąc po centrum CT i na Górze Stołowej, jednak gęste deszczowe chmury które ją przykrywają nie pozwalają nam cieszyć się fascynującym widokiem jaki się z niej rozpościera.

Nocleg przy Lotnisku Cape Town Intenational - Road Lodge Hotel. Wczesnym rankiem następnego dnia musimy oddać samochód więc na ostatni nocleg wybieramy hotel przy lotnisku. Beznadziejny ale w doskonałej lokalizacji bo oddalony tylko o jakieś 300 metrów od wypożyczalni/lotniska. Cena 460 Rand za smutny, maleńki pokoik wydaje nam się mocno wygórowana, ale tak to jest na lotniskach. Uwaga, ten kilkupiętrowy hotel nie posiada windy, radzę poprosić o pokój na parterze. Śniadanie za dodatkową opłatą, obsługa niemiła. Niemniej jednak w naszym wypadku było to jedyne rozwiązanie.



Dzień dwudziesty trzeci

Lot powrotny: Cape Town > Johannesburg > Addis Ababa > Rzym.
Podróż trwała łącznie 22 godziny (w tym 2-ie godziny oczekiwania w Johannesburgu i około 6-ciu w Addis Ababa)
Do Rzymu wracamy wykończeni ale szczęśliwi, nareszcie można dobrze zjeść!!! I po raz kolejny okazuje się, że wszędzie dobrze ale w domu najlepiej:) Niemniej jednak były to wspaniałe 3 tygodnie w Kraju kontrastów, pięknych krajobrazów, płatnego niewolnictwa (ja tak właśnie to widzę), Kraju chyba trochę przereklamowanym, ale mimo wszystko pięknym...

Jeżeli mają Państwo jakiekolwiek pytania dotyczące wyprawy, zachęcam do ich zadawania. Czekam na emaile: ashk@interia.pl Pozdrawiam:)


Last update: 14.10.2009
© 2009 Joanna Sikora. All Rights Reserved.
:: Copyright information ::